Mam 55 lat i jestem rozwiedziony od ośmiu lat. Moje dzieci są od dawna w związkach małżeńskich i mieszkają oddzielnie. Mam własne dwupokojowe mieszkanie. 3 lata temu wyremontowałem je. Od dawna pracuję w firmie i mam bardzo dobrą pensję. Niczego nie potrzebuję i żyję bardzo dobrze. Nie chciałam spotykać się z mężczyznami, bo było mi dobrze samej. Pewnego dnia odwiedziła mnie siostra. Powiedziała, że w wiosce jest bardzo dobry mężczyzna, weterynarz. Nie pije, nie pali, zajmuje się domem i ma własną firmę w wiosce.
Powiedziałam jej, że nikogo nie potrzebuję, ale ona wciąż namawiała mnie na spotkanie z tym mężczyzną. Powiedziała, że pokazała mu już moje zdjęcie i mu się spodobałam. Teraz chce się ze mną spotkać. Siostra dodała również, że kobiety w wiosce walczą o niego, ale on chce znaleźć przyzwoitą. Zgodziłam się. Na pierwszym spotkaniu naprawdę go polubiłam. Był przystojnym, szanowanym mężczyzną. Zaczęliśmy się spotykać. Dbał o mnie bardzo dobrze, dawał mi prezenty i kwiaty. Potem, kiedy zaczęliśmy rozmawiać o naszym wspólnym życiu, wszystko stało się jasne.
Miał ogród warzywny, kury, krótko mówiąc, duże gospodarstwo domowe i potrzebował kobiety do kopania ziemniaków i pomagania mu w pracach domowych. Zastanowiłam się przez chwilę, po co mi to w ogóle. Mam własne mieszkanie w mieście, dobrze zarabiam, mam wakacje kiedy chcę i gdzie chcę. Nie chcę kopać ziemniaków w tym wieku. Wstawać wcześnie o 5:00, żeby nakarmić zwierzaki? Zdałem sobie sprawę, że wcale tego nie potrzebuję. Może ktoś potrzebuje tak ciężko pracującego mężczyzny, ale przykro mi, ale ja nie. On nie szuka tylko żony, ale konia roboczego, żeby nie musiał płacić wynajętym robotnikom.