− Straciłam wszystko, co miałam. Nie została nam nawet złotówka. Wszystko, co mieliśmy, trzymaliśmy w centrum handlowym − mówi nam Lili, która od lat prowadziła na Marywilskiej 44 swoją działalność. 58-latka zastanawia się teraz, co zrobi. Ze smutkiem w oczach i łzami na policzkach spoglądała w stronę kompleksu. − Wszystko spłonęło − powiedziała na odchodne łamiącym głosem.
Gdy na własne oczy zobaczyliśmy, co wydarzyło się nad ranem w największym kompleksie handlowym w stolicy, przeszły nas ciarki. Strażacy heroicznie walczyli z niszczycielskim ogniem, a sprzedawcy z Marywilskiej 44 gromadzili się przed wejściem na teren centrum. Wielu z nich nie mogło opanować emocji, niektórzy co chwilę ocierali policzki z łez.
Ogromny pożar strawił centrum handlowe przy ul. Marywilskiej 44. Kupcy są załamani
− Oni potracili wszystko, i pieniądze, i dokumenty, wszystko mieli na miejscu. Skala jest trudna do oszacowania, ale pewnie możemy mówić o kilkuset milionach złotych. Warto pamiętać, że były tam nie tylko firmy prywatne, ale również sieciówki − mówi nam 40-letni Tien, który zajmował się dostarczaniem towaru na Marywilską. Jego straty to głównie niesprzedany towar. − Kilkadziesiąt tysięcy złotych − wyliczył.
Przed bramą do płonącego kompleksu spotkaliśmy również 58-letnią Lili, która swój biznes prowadziła na Marywilskiej z mężem i dwójką dzieci. − Wynajmujemy mieszkanie, jednak wszystko, co mieliśmy: dokumenty i pieniądze, trzymaliśmy w sklepie. Teraz nie mamy nawet niczego na jutro. Nie mamy czego do ust włożyć. Nie została nam nawet złotówka. Zostało nam tylko to, co mamy na sobie − mówi zapłakanym głosem.
To tragedia, która dotknęła wielu, ale przede wszystkim tych, którzy prowadzili swoje sklepy w centrum handlowym. Miasto już teraz mówi wprost: „nie zostaną pozostawieni przez pomocy” i proponuje spotkania, rozmowy, a także pakiet rozwiązań, którzy miały zostać wdrożony w ciągu kolejnych dni.
– To kompleks, który zajmował się sprzedażą detaliczną, więc cały towar był pozostawiony w sklepach. Całe zaplecze uległo zniszczeniu. Ci ludzie potrafili dorobek swojego życia. Tam dominował mały biznes, rodzinny biznes. To były niekiedy całe rodziny oraz ich pracownicy. Nigdy wcześniej, jako społeczność, nie mierzyliśmy się z taką skalą problemu – dodał Karol Hoang, rzecznik prasowy Stowarzyszenia Wietnamczyków w Polsce.