Minęły trzy lata od dnia, w którym w życiu Iriny pojawiło się coś więcej niż ból – straciła wszystko, co tworzyło jej życie. W jednej chwili, niczym kabel zrywający się nad przepaścią, została pozbawiona dwóch najbliższych jej osób: męża Olega i małego synka Timura.

Na pierwszy rzut oka nic nie zapowiadało katastrofy. Poranek był zwyczajny – chłodny, cichy, z lekką mgiełką za oknem. Oleg, jak zwykle w weekendy, wybrał się na ryby. Nie było to tylko hobby – był to bardziej rytuał, sposób na oderwanie się od zgiełku, oczyszczenie głowy, siedzenie w ciszy z wędką i myślenie. Czasami nawet żartował: “Jestem nad zatoką jak na spowiedzi – bez grzechów i z czystym sumieniem”.

Czasami wracał z obfitym połowem, dumnie rzucając rybę na stół jak trofeum. Irina tylko westchnęła, przewróciła oczami i w milczeniu zaczęła przygotowywać worki do zamrożenia. Wiedziała, kogo poślubiła – mężczyznę, którego dusza była związana z akwenami wodnymi. Ale nawet ona lubiła sposób, w jaki oczy jej męża rozjaśniały się, gdy mówił o swoim ulubionym miejscu – zatoce Pacyfiku, gdzie woda odzwierciedlała niebo, a powietrze było pełne zapachu sosen i śpiewu ptaków.

Ona sama pojechała z nimi kilka razy, ale nie mogła wytrzymać długo – komary niweczyły przyjemność. Mimo to przyznała:
– Miejsce jest piękne… tylko przez dwie godziny. Później to piekło.

Timur natomiast uwielbiał to miejsce. Od piątego roku życia dosłownie domagał się wyjazdu na ryby, tak jak inne dzieci – do parku rozrywki. Biegał wzdłuż brzegu, dumnie wymachując swoją zabawkową wędką, wyobrażając sobie, że jest wielkim rybakiem. Jego śmiech odbijał się echem od wody, a oczy błyszczały, jakby były pełne letniego światła.

Ten dzień zaczął się jak każdy inny. Oleg próbował zniechęcić syna – było wcześnie, zimno, a komary znów atakowały. Ale Timur dąsał się, zasmucony, w jego spojrzeniu błyskało urażone rozczarowanie. Irina spojrzała na niego i serce jej się ścisnęło. W końcu jej syn był jej żywym odbiciem: te same niebieskie oczy, te same długie rzęsy, które wywoływały pełne podziwu okrzyki od każdego, kto go spotkał: “Jak dziewczynka! Mówią, że jeśli chłopiec wygląda jak jego mama, jest szczęściarzem. Jak mogła mu odmówić?

– W porządku – powiedziała surowo. – Ani kroku od taty. Ani stopy w wodzie. – Obiecuję! – Timur krzyknął radośnie, jakby wygrał główną nagrodę. – Wyrasta na rybaka” – uśmiechnął się Oleg, całując żonę w skroń.

Wczesnym rankiem, gdy było jeszcze ciemno, Irina odprowadziła ich do samochodu. Życzyła im udanej wyprawy na ryby, poprawiła kołnierz kurtki syna i stała na podjeździe, dopóki samochód nie zniknął z pola widzenia. Ziewnęła, wróciła do domu i znów się położyła – była dopiero szósta.

Telefon zadzwonił nagle, jak grom z jasnego nieba. Zaspana podniosła słuchawkę, gdy zobaczyła imię Olega.
– Dziwne… Powinien być już na zatoce. Co się stało? – pomyślała.

Ale głos, który odpowiedział, był obcy. Nieznany. Mężczyzna. Na początku Irina myślała, że to jakiś koszmar. Ale sen się nie skończył. Potem było zamieszanie, taksówka, szaleńczy bieg do kostnicy, łzy, modlitwy, płacz: tylko jeśli to był błąd…..

Nie było żadnego cudu. Nie było pomyłki. Oleg i Timur zginęli w drodze do swojego ulubionego miejsca. W drodze z Bieriozowska ich samochód został uderzony przez ciężarówkę, która wskoczyła na nadjeżdżający pas ruchu. Za kierownicą siedział pijany kierowca. Nie mieli żadnych szans. Życie zostało przerwane w jednej chwili.

Późniejsze dni były zamazane. Pogrzeb, smutne twarze krewnych, przyjaciele, którzy wzięli wszystko w swoje ręce. Utrzymywali Irinę na powierzchni, gdy nie rozumiała, dlaczego musi żyć. Ale pewnego ranka, kiedy wszyscy wyszli, została sama. Zupełnie sama. W domu w południowej dzielnicy, gdzie każdy przedmiot przypominał mi o tych, którzy odeszli. Gdzie każda rzecz, każde zdjęcie, każdy kąt szeptał: “To ty pozwoliłeś im odejść”.

Myśli dręczyły ją, poczucie winy dusiło. Obwiniała się, że pozwoliła dziecku odejść. Była zła na męża, że nie nalegał, nie zatrzymał się, nie uniknął przeznaczenia. Chciałam krzyczeć, płakać, przeklinać, ale w końcu po prostu wyłam. Jak matka, która straciła swoje młode. Jak kobieta, która nie potrzebuje nikogo więcej.

Jedyną rzeczą, która powstrzymywała ją przed utonięciem w bólu, była praca. Trzymała się jej jak tonący tamy. Rano – biuro, wieczorem – droga do domu, jeśli siły jej pozwalały. Częściej po prostu włóczyła się po mieście: oglądała wystawy sklepowe, siadała na ławkach, patrzyła w niebo, aż zaczynała przysypiać. Dopiero wtedy, wyczerpana, wracała do mieszkania niedaleko Dworca Centralnego, gdzie zimne ściany i wieczna cisza ani na nią nie czekały, ani jej nie ogrzewały – po prostu były.

Każdej nocy – nowa bitwa. Każdego dnia – powtórka tego samego koszmaru. Siadała na brzegu łóżka, wtulała się w poduszkę i płakała, cicho, z gorzką gulą w gardle. Takie noce wydawały się nie mieć końca.

Nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby nie Lena. Jej dawna przyjaciółka, która nie zniknęła, nie mówiła frazesów w stylu “wszystko się ułoży”. Pewnego dnia powiedziała bez ogródek: “Ira, wystarczy. Nie możesz dalej żyć w tym grobie. Sprzedaj mieszkanie. Przenieść się gdzie indziej. Może być łatwiej. – Mówisz poważnie? – Irina zapytała zszokowana. – Tak. Chcę, żebyś wyszła. A rzeczy… – Lena zawahała się – rzeczy Timura i Olega… może powinniśmy je gdzieś oddać? Przynajmniej je schować.

Irina wybuchnęła: – Mam wyrzucić ubrania mojego syna? Jego zabawki? Jego rysunki?! Czy ty w ogóle wiesz, o co pytasz?! myśli Lena. – Dobrze. W takim razie zabierzmy wszystko do chaty. Niech tam będzie. Po prostu niech nie będzie tam dla ciebie każdego dnia. Kompromis?

Irina zgodziła się. Nie od razu. Przez łzy, przez wewnętrzny protest. Ale udało mi się. Zrobiło się trochę łatwiej, tylko trochę. Ból nie zniknął, ale stał się tłem. Cieniem, który nie uciska, tylko przypomina.

Minęły trzy lata. Irina się nie śmiała. Nie żyła. Po prostu istniała. Jak robot. Wstałem, umyłem twarz, poszedłem do pracy. Wróciłam, mechanicznie przełknęłam jedzenie, wpatrywałam się w ścianę. Wszystkie uczucia umarły wraz z mężem i synem. Została tam – w dniu, w którym wszystko zostało zniszczone. Niekończący się, cichy, bezlitosny.

Tak, nowe mieszkanie było bliżej pracy – tylko dziesięć minut spacerem. Ale dla Iriny nie był to żaden komfort. Nawet nie zauważyła różnicy. Ale droga na cmentarz była dłuższa. O wiele dłuższa. Ale to właśnie tam chodziła prawie co tydzień, jak do świętego rytuału.

Jej przyjaciółka wzdychała, rodzice błagali: “Ira, niszczysz siebie. – Daj sobie spokój z bólem” – mówiła Lena.
Ale Irina nie słuchała. W każdą niedzielę – nowe kwiaty, miękkie zabawki, słodycze. Kupowała je tylko z jedną myślą: “Niech wiedzą, że jestem przy nich”. Najpierw metro, potem marszrutka – długa podróż, jak test, który musiała zdać.

To znów był jeden z tych poranków. Na ostatnim przystanku Irina wysiadła powoli, jakby niechętnie. Strażnik na cmentarzu rozpoznał ją dawno temu, skinął krótko głową: – Dzień dobry. – Dzień dobry – odpowiedziała i poszła dalej, tuląc do piersi dużego pluszowego królika.

Zatrzymała się na chwilę przy grobie męża, jakby przepraszając, że została tu krócej. Potem podeszła do dziecięcej płyty, ozdobionej białym kamiennym aniołkiem. Uklękła, ostrożnie poprawiła kwiaty, położyła nowego zajączka obok innych zabawek. Potem opadła na ziemię i usiadła, obejmując kolana ramionami.

– Mój mały synku… – wyszeptała, przesuwając palcami po zimnej ziemi. – Mój mały… bez ciebie wszystko straciło sens… jestem taka przerażona i samotna…..

Łzy płynęły same, gorące i ciche. Uniosła twarz ku niebu, jakby zwracała się do samego Boga: “Panie… dlaczego mnie opuściłeś? Dlaczego? Dlaczego? Zabierz mnie też… Nie zniosę tego dłużej….

Jej serce bolało, a klatkę piersiową ściskało nieznośnie. Nad głową krążył skowronek, którego krzyk był tak przeszywający, że zdawał się płakać razem z nią.

Irina nie wiedziała, ile czasu minęło. Siedziała bez ruchu, aż nagle usłyszała cichy płacz dziecka. Dochodził z niedaleka, zza krzaków bzu. Cienki, drżący głos dziecka.

Podeszła ostrożnie. Za krzakiem, tuż przy ziemi, siedziała dziewczynka w wieku około siedmiu lat. Blondynka, szczupła, pokryta kurzem. Jej twarz była ukryta w dłoniach. Szlochając, powtarzała: – Mamusiu… zabierz mnie do siebie… nie chcę już być z tatusiem… nie czuję się dobrze…..

Irina skurczyła się w sobie, ale delikatnie dotknęła ramienia dziecka. Dziewczynka wzdrygnęła się i podniosła wzrok. Ich spojrzenia się spotkały. Dziewczyna miała takie same niebieskie oczy bez dna, otoczone czarnymi rzęsami jak oczy Timura. To spojrzenie trafiało prosto w serce.

– Cześć… – powiedziała cicho Irina, próbując się uśmiechnąć. – Jesteś sama? – Tak… przyszłam do mamusi – wyszeptała dziewczynka. – Jak masz na imię, maleńka? – Mila… – Skąd się tu wzięłaś sama? – Mieszkam niedaleko… Tylko tata jest teraz inny. Po mamie zaczął pić. Nie bije mnie… ale boję się.

Serce Iriny ścisnęło się. Stało przed nią dziecko – przestraszone, zagubione, ale tak żywe. Jej własny ból na chwilę ustąpił, ustępując miejsca czemuś nowemu.

– Chodź ze mną. Nie możesz być sama wśród grobów.

Mila ufnie włożyła dłoń w dłoń nieznajomego. Strażnik zauważył ich przy bramie: “Znowu tu jesteś, Mila? Ostrzegaliśmy ją i zabraliśmy do domu. Ale ona często prześlizguje się przez nasze drzwi. – Po prostu stęskniłam się za mamą – powiedziała dziewczynka. – Coś wymyślimy – przytaknęła krótko Irina i pociągnęła ją za sobą.

Na ulicy Mila mówiła cicho, ale pewnie: – Tylko nie wysyłaj mnie do sierocińca. Nie chcę tam iść. Tata nie jest wredny, on po prostu… nie jest szczęśliwy. Jest smutny.

Irina pochyliła się i objęła dziewczynę ramieniem: “Nie martw się. Nie zdradzę cię. Pójdziemy do kawiarni i zjemy, a potem zdecydujemy, co dalej. Jesteś głodna?

Mila skinęła głową, przełykając z głodu: – Bardzo…..

Weszli do przytulnej kawiarni Veranda, jasnej, pachnącej cynamonem, z lekką jazzową muzyką w tle. Irina zamówiła dla dziewczyny zupę, makaron z kotletem, sok owocowy, a później lody z bitą śmietaną.

Uważnie obserwowała, jak Mila je, ostrożnie odstawia szklankę, ostrożnie zbiera ostatnie kawałki łyżeczką. Kiedy deser się skończył, dziewczynka przemówiła:

– Mam sześć lat. W przyszłym roku idę do szkoły. – Zgadza się! Który? – Irina zapytała, starając się mówić lekko. – Nie wiem… Tata obiecał się dowiedzieć. Pracował dla dużej firmy. Po mamie wszystko się zmieniło. Teraz siedzi w domu, pali i nic nie robi.

Irina słuchała uważnie, nie przerywając.

– Mieszkamy niedaleko, tylko pięć przystanków. Czasami chodzę pieszo. Nie wpuszczają mnie do minibusu, jeśli jestem sama. Grożą, że wezwą policję. A potem uciekam.

Serce Iriny ścisnęło się. Ludzie widzieli tę dziewczynę – widzieli ją! – idącą samotnie, płaczącą przy grobach, ale zamiast pomocy były tylko groźby. Ktoś powinien był zatrzymać się wcześniej. Ale tym kimś była ona.

– W porządku – powiedziała Irina. – Chodźmy do twojego domu. Zobaczmy, jak idzie.

Mila skinęła głową, ale napięcie w jej ramionach było widoczne. Dodała ostrożnie: – Tylko proszę… nie dzwoń na policję. – Nie zadzwonię – obiecała Irina. – Obiecuję.

Wysiedli i wsiedli do minibusa. Kilka minut później znaleźli się przed starym dwupiętrowym domem z odrapanym szyldem i bramą z kutego żelaza. Niegdyś zadbany teren był teraz zarośnięty, trawa przebijała się przez bruk, a pergola ukryta była pod bluszczem.

– Kiedyś mieliśmy gosposię i ogrodnika – powiedziała Mila, jakby się usprawiedliwiając. – A potem tata ich wszystkich wygonił. Powiedział, że nie ma na to siły.

Irina westchnęła. Wszystko wokół niej krzyczało o dawnym dobrobycie. Rodzina, która kiedyś śmiała się, kochała, snuła plany. Teraz dom wyglądał bardziej jak opuszczona latarnia morska niż przytulne rodzinne gniazdo.

Weszli do środka. Pierwszą rzeczą, która uderzyła ich w nosy, był ostry zapach, mieszanka alkoholu, stęchlizny i długo mytych naczyń. Na kanapie w salonie leżał mężczyzna. Nieogolona twarz, zapadnięte policzki, pusta butelka w dłoni. Nie spał, tylko wpatrywał się w sufit, jakby tam znajdowały się odpowiedzi na wszystkie jego udręki.

– Tato… obudź się… – Mila delikatnie popchnęła ramię ojca. – Tato… proszę…

Mężczyzna mamrotał coś niesłyszalnie, nie otwierał oczu, nawet się nie poruszył. Irina zawahała się na progu, nie wiedząc, co powiedzieć. Ale wszystko stało się jasne, gdy dziewczynka, skulona w rogu krzesła, zaczęła płakać – cicho, dziecinnie, szlochami, które rozdzierały jej serce.

Irina nie mogła jej tu zostawić. I nie chciała jeszcze dzwonić na policję. Nie teraz.

– Pakuj się. Przyjedziesz do mnie – powiedziała stanowczo, jak ktoś, kto już podjął decyzję.

– A tatuś? – Mila zapytała ze strachem, podnosząc oczy. Były w nich łzy, a w najgłębszej ich części znajomy strach. Niebieskie jak wiosenne niebo. Jak Timur.

Serce Iriny zadrżało.

– On się obudzi. I przyjdzie po ciebie – obiecała, choć nie wiedziała, czy wierzy w obietnicę, czy w nadzieję. Napisała swój adres i numer telefonu na kartce i położyła ją obok butelki. Jakiś ślad, coś.

Na ulicy Mila stała się nieco bardziej ożywiona. Szły w milczeniu, trzymając się za ręce, ale nagle dziewczyna przemówiła – z łatwością, niemal radośnie. Ta kobieta, ta “ciocia”, była bezpieczna. Bezpieczna. Naprawdę.

W domu Irina po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuła ochotę na gotowanie. Zrobiła zakupy, rozwałkowała ciasto, włożyła pizzę do piekarnika. Ugotowała barszcz, tak jak Timur lubił. Potem razem z Milą poszły do sklepu i kupiły wszystko: chipsy, batoniki czekoladowe, napoje gazowane – wszystko to, co zwykle kupuje się tylko na wakacjach.

– Czasami można” – mrugnęła Irina. – Tak!” – roześmiała się Mila. – I nawet nie musisz myć zębów! Śmiali się. Śmiali się tak, jak nie śmiali się od dawna.

Potem kąpiel z bąbelkami, czysta piżama, ciepły koc i książka przed snem. Irina czytała bajkę o muszce tsokotukha, a Mila leżała obok niej, wtulona w jej bok.

– Miałaś syna? – zapytała nagle dziewczyna. – Był. Nazywał się Timur. Teraz jest w niebie. – Moja mama też tam jest” – westchnęła Mila. – Musi być im razem dobrze? – Myślę, że tak. Ty i ja jesteśmy tutaj. Czas iść spać, kochanie. – Dobrze… – odpowiedziała sennie dziewczyna, zagrzebując się w poduszce.

Irina patrzyła na nią przez długi czas, dopóki nie zasnęła. Zgasiła światło i położyła się obok niej. Śnił jej się Timur. I Olegu. Spacerowali po parku, śmiali się, jedli lody. Timur śmiał się radośnie.

Obudziła się na dźwięk telefonu.

Sen się rozwiał. Rzeczywistość powróciła – nagle, bezlitośnie. W słuchawce głos mężczyzny rozdarł ciszę pokoju, pełen wściekłości i strachu:

– Kto mówi?! Zabrałeś moją córkę?!

– Kim jesteś? – zapytała Irina, starając się mówić spokojnie. – Siergiej! Jej ojciec! Gdzie ona jest?! – Śpi. Gdzie byłaś? Oto jest pytanie.

Poszła do kuchni, żeby nie obudzić Mili.

– Posłuchaj – kontynuowała cichszym głosem – twoja córka była sama. Na cmentarzu. Nie przeszkadza ci to? – Głos na drugim końcu stał się zdezorientowany. – Proszę, nie idź na policję. Zaraz tam będę. – Dobrze. Będę czekać – odpowiedziała krótko Irina i rozłączyła się.

Nagle poczuła w sobie dziwny przypływ – nie całkiem siły, ale ruchu. Coś zaczęło się przesuwać. Otworzyła szafkę, wyjęła patelnię. Postanowiła, że dziś będą naleśniki. Te same, które Timur tak uwielbiał. Może Mila też by je polubiła.

Pół godziny później w mieszkaniu unosił się aromat – domowy, słodki, jakby z dzieciństwa. Pierwsze promienie słońca zajrzały przez okno. Po raz pierwszy od trzech lat Irina poczuła, że w środku jest trochę cieplej.

Dzwonek do drzwi przerwał poranną ciszę. Irina otworzyła drzwi – na progu stał mężczyzna. Był wysoki, jasnooki, trochę wyczerpany, ale nie ten sam, który leżał tam wyczerpany poprzedniego dnia. Był teraz ogolony, schludnie ubrany, jego koszula była świeża, choć z nutą zmęczenia kacem. Wciąż wyglądał na załamanego, ale dało się wyczuć, że próbuje się pozbierać – znów być ojcem.

– Jestem Sergei. Rozmawialiśmy przez telefon. Wygląda na to, że masz moją córkę… – powiedział z nutą nieśmiałości, jakby bał się usłyszeć “nie”.

Irina patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, przypominając sobie wczorajszego mężczyznę, który wydawał się zagubiony we własnym smutku. A teraz stał przed nią ktoś inny – żywy, próbujący wrócić do życia. Odsunęła się cicho, wpuszczając go do środka.

Usiedli naprzeciwko siebie przy kuchennym stole, z którego unosił się poranny zapach miodu i naleśników. Irina postawiła przed nim filiżankę herbaty i zaczęła mu opowiadać – spokojnie, bez złości, ale z najwyższą szczerością. O tym, jak znalazła Milę na cmentarzu. Jak dziewczynka płakała, leżąc na grobie matki. Jak bała się policji, jak błagała, by nie zabierali jej do sierocińca.

Siergiej słuchał ze spuszczoną głową. Słowa Iriny padały jak krople deszczu – ciężkie, zimne, prawdziwe.

W końcu przemówił:

– Kiedyś mieliśmy dobre życie. Katya… moja żona… była niesamowitą kobietą. Uprzejmą, inteligentną, piękną. I Mila… nasze światełko. Pracowałem w dużej firmie, pensja była przyzwoita. Zbudowałem dom, kupiłem samochód. Wszyscy mi zazdrościli…
Zawahał się, przełknął, jakby słowa zaczęły go zawodzić.

– A potem wszystko się zawaliło. Pewnego dnia Katia po prostu zemdlała. Przywieźli ją do szpitala, zaczęli badania… i jak cios – rak w trzecim stadium. Żadnego bólu, żadnych objawów. Zupełnie niespodziewanie. A kiedy się zorientowali, było już za późno. Żadne koneksje, żadne pieniądze nie mogły pomóc. Odeszła… tak nagle, jakby nigdy nie istniała.

Jej głos stał się ochrypły, pełen bólu:

– Ja też myślałam, że to koniec. Zacząłem pić, żeby nic nie czuć. Żeby trochę zemdleć. Praca mnie tolerowała… a ja… po prostu nie wiedziałem, jak przestać. I powtarzałam sobie: Mila jest mała, nic nie rozumie. W ogrodzie, śpi w domu… I okazuje się….

– I okazuje się, że błąka się po cmentarzu, Siergieju – przerwała Irina, jej głos zabrzmiał ostrzej, niż by chciała. – I nikt tego nie zauważa. Ani ty, ani sąsiedzi. Jest ścigana przez kierowców i spacerowiczów. Sześcioletnie dziecko!

– Nie wiedziałem – wyszeptał. – Kiedy nie było jej dzisiaj w domu, czułem się, jakby wyrwano mi serce. Gdyby coś jej się stało… nie byłbym w stanie tego znieść.

Zapadła cisza.

W tym momencie drzwi do pokoju otworzyły się ostrożnie i na progu pojawiła się Mila. Potargana, w dużej koszulce Iriny, zaspana, ale uśmiechnięta.

– Tatusiu?” uniosła brwi ze zdziwienia. – Cześć, kochanie – odpowiedział Siergiej, otwierając ramiona. – Właśnie przyjechałem. Chodź do mnie.

Mila podbiegła do niego i objęła go za szyję:

– Tatusiu, tak bardzo cię kocham… Tylko, że czuję się bardzo źle, kiedy jesteś taki…..

– Przepraszam, córeczko… – wyszeptał, przyciągając ją mocno do siebie. – Obiecuję, że już nigdy nie będę taki. Obiecuję ci…

Irina stała w pobliżu, obserwując scenę. Coś w jej wnętrzu drżało – wspomnienia, ból, obrazy. Ale teraz nie było to destrukcyjne. To było bardziej jak lekkie echo, echo przeszłości, które już nie szarpało.

– Czas na śniadanie – powiedziała w końcu. – Herbata jest jeszcze ciepła.

– Musieliśmy cię zatrzymać… – zaczął niezręcznie Siergiej. – Masz pracę, prawda?

– Wzięłam wolne – odpowiedziała spokojnie Irina. – Więc pij herbatę, nie spiesz się.

– Mogę zostać? – Mila zapytała podekscytowana. – Mogę – powtórzyła Irina z lekkim uśmiechem. – Zostań.

– W takim razie… dziękuję – powiedział Siergiej, uśmiechając się z zakłopotaniem.

– Siadajcie wszyscy. Naleśniki są jeszcze ciepłe. Śniadanie.

– Hurra! Naleśniki! – wykrzyknęła radośnie Mila. – A ja je uwielbiam – wyznał Siergiej jak dziecko.

Usiedli przy stole. Śniadanie było proste, ale niesamowicie ciepłe. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się, piliśmy herbatę. Za oknem nie było jesieni, bólu, ciężkich wspomnień – zwykły poranek, w którym chce się żyć.

Mijały tygodnie. Miesiące. Irina i Siergiej zaczęli widywać się częściej. Mila czasami zostawała u niej na weekend – i z każdym dniem stawała się jaśniejsza i bardziej radosna. Siergiej naprawdę przestał pić. Wrócił do pracy, do porządku, do córki.

Irina rzadziej chodziła na cmentarz. Nie dlatego, że zapomniała. Ale dlatego, że nauczyła się iść naprzód – dla dobra Mili, dla własnego dobra, a nawet – czemu nie – dla czegoś nowego.

On i Siergiej powoli zbliżali się do siebie. Bez głośnych wyznań, bez pośpiechu. Tak się złożyło, że byliśmy blisko. Prawie rodziną. A gdzieś wysoko, poza chmurami lub w pamięci tych, których już nie ma, świeciły ich oczy. Tych, których nie można przywrócić. Ale którzy mogą być pielęgnowani poprzez miłość, troskę i zdolność do uwolnienia się od bólu, aby dać innym szansę na szczęście.

Ponieważ czasami miłość nie polega na trzymaniu się przeszłości, ale na dawaniu szansy na przyszłość.

By admin

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *