Elżbieta stała nieruchomo, patrząc w szare, zalane deszczem niebo. Odgłos kropel uderzających o metalową balustradę był rytmiczny, ale w jej wnętrzu panowała cisza. Nie była to cisza strachu. Nie była też spokojna. Była to cisza decyzji.
Po chwili drzwi balkonowe uchyliły się. W progu stanął Marek, ich dziesięcioletni syn. Oczy miał czerwone, policzki mokre.
— Mamo… — wyszeptał. — On mnie znowu przestraszył…
Elżbieta uklękła i objęła go mocno. Czuła, jak jego drobne ciało drży w jej ramionach. Ale tym razem nie miała łez. Miała siłę.
— Już dobrze, kochanie. Jesteśmy razem. I już niedługo wszystko się zmieni.
Marek oparł się o ścianę i usiadł obok niej. Deszcz wciąż padał, ale w środku coś zaczęło się uspokajać. To był początek.
Następnego ranka słońce nieśmiało przebiło się przez chmury. Powietrze pachniało mokrą ziemią i nadzieją. Elżbieta obudziła się wcześnie, ubrała się w prostą białą bluzkę i szare spodnie. Weszła do pokoju Marka i dotknęła jego ramienia.
— Wstawaj, skarbie. Dzisiaj pójdziemy do szkoły piechotą.
Chłopiec przeciągnął się i spojrzał na nią z zaskoczeniem.
— Serio? Nie samochodem?
— Tak. Potrzebujemy powietrza.
Szli razem chodnikiem, mijając sklepy, budki z gazetami i ludzi spieszących do pracy. Trzymali się za ręce. Pierwszy raz od dawna tak po prostu — byli razem, spokojni.
Przed szkołą czekała nauczycielka, pani Izabela. Kiedy zobaczyła Elżbietę, jej twarz złagodniała.
— Dzień dobry. — powiedziała cicho. — Jeśli będziesz czegoś potrzebować… jestem.
Elżbieta skinęła głową, a jej gardło ścisnęło się od wdzięczności.
Po wyjściu ze szkoły Elżbieta ruszyła do centrum. Weszła do małego, eleganckiego biura prawniczego z napisem: „Prawo rodzinne – mecenas Alexandra Müller”. Czekała chwilę, aż została zaproszona do środka.
— Nazywam się Elżbieta Schmidt. Mam syna. Żyliśmy w strachu zbyt długo. Muszę coś zrobić, zanim będzie za późno.
Pani mecenas słuchała uważnie, notując szczegóły, nie oceniając. W końcu powiedziała:
— Złożymy wniosek o zakaz zbliżania się. Zabezpieczymy prawa do opieki. Skieruję panią również do psychologa.
Elżbieta poczuła, że w końcu bierze odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale i za syna. Już nie była ofiarą — stawała się obrońcą.
Wieczorem Marek układał klocki na podłodze, a Elżbieta robiła kolację. Telefon zawibrował. Wiadomość od Sofii, jej przyjaciółki:
„Widziałam cię wczoraj. Jeśli potrzebujesz pomocy — jestem.”
Elżbieta odpisała:
„Dziękuję. Może spotkajmy się jutro?”
To był drobny krok — ale ku światu, ku relacjom, ku wsparciu.
Drzwi do mieszkania otworzyły się gwałtownie. Tomasz wszedł, rzucając kurtkę na krzesło. Jego wzrok był spięty, ale nieagresywny.
— Elżbieta… — zaczął.
Stała w salonie z filiżanką herbaty w dłoniach. Spojrzała mu prosto w oczy.
— Musimy porozmawiać — powiedział.
— Zgadza się. Ale tym razem ja mówię.
Zamilkł.
— Nie chcę przeprosin. Chcę spokoju. Dla mnie i Marka. Chcę granic. I chcę, żebyś poszukał pomocy.
— Pomocy? Jakiej?
— Terapia. Grupa dla mężczyzn z problemem agresji. Jeśli jeszcze raz podniesiesz głos — dostaniesz sądowy zakaz zbliżania się.
Tomasz zamarł. To nie była groźba. To było ultimatum. I nie miała w sobie cienia strachu.
W nocy Marek spał spokojnie. Bez drgawek, bez budzenia się z płaczem. Elżbieta siedziała w fotelu przy jego łóżku, czytając książkę. Wiedziała, że jutro będzie ciężkie — rozprawy, urzędnicy, dokumenty. Ale miała cel. Już nie chodziło o przetrwanie. Chodziło o życie.
Tomasz może kiedyś zrozumie, może podejmie leczenie, może się zmieni. Ale to już nie była jej walka.
Ten dom miał być miejscem ciszy, światła i bezpieczeństwa. Dla niej i dla chłopca, który znów zaczął się uśmiechać.


