Minął tydzień od dziwnej nocy, a dyrektor szpitala z każdym dniem wyglądał coraz gorzej. Podkrążone oczy, wychudzona twarz, nieustannie drżące dłonie. Twierdził, że to tylko przepracowanie, ale wszyscy czuli, że coś jest nie tak. Po korytarzach zaczęły krążyć plotki: że dyrektor rozmawia sam ze sobą, że czasami słychać go, jak w gabinecie krzyczy imię zmarłej salowej. Niektórzy śmiali się cicho, inni milczeli z niesmakiem.
On sam już nie odróżniał dnia od nocy. Spał po godzinę, dwie, budził się zlany potem, słysząc głosy. Zawsze ten sam szept, coraz wyraźniejszy:
— Przyjdź… czas już…
Czasem widział jej sylwetkę — przemykającą kątem oka w lustrze windy. Innym razem w pustym pokoju zabiegowym czuł chłód, jakby ktoś właśnie wyszedł. Pewnej nocy drzwi do jego mieszkania otworzyły się same. Stał w korytarzu, wpatrując się w ciemność, czując obecność czegoś, czego nie chciał nazwać.
Zaczął szukać odpowiedzi. Wrócił do starej dokumentacji personalnej, do archiwów sprzed lat. Przeglądał kartoteki wczesnym rankiem, w kompletnej ciszy. I wtedy ją znalazł. Jej imię. Nazwisko. Zdjęcie z dawnej legitymacji. Ale coś nie pasowało.
Data śmierci: cztery lata temu.
Poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Serce na moment przestało bić.
— To niemożliwe… Przecież widziałem ją… rozmawiałem…
Ale kartoteka była kompletna. Śmierć potwierdzona. Protokół sekcyjny. Pogrzeb.
Zaczął zadawać pytania. Starsze pielęgniarki milczały, odwracały wzrok. Tylko jedna, odchodząca na emeryturę, szepnęła:
— Ona wraca, kiedy ktoś ją wezwie. Niewielu wie, ale w tym szpitalu niektóre drzwi prowadzą dalej niż do magazynu…
Dyrektor postanowił to zakończyć. Pewnej nocy zszedł sam do kostnicy. Z latarką, rejestrami, kluczem do wewnętrznego archiwum. Ściany były zimne, a cisza – nienaturalna. Światło latarki skakało po chłodnych blatach. Dotarł do szafki oznaczonej jej numerem pracowniczym. Otworzył ją powoli… W środku leżał stary fartuch. Czysty. Złożony. Obok – paragon z pralni. Data: dzisiejszy dzień.
Wtedy światło zgasło.
Zamrugał. Słyszał tylko własny oddech i… kroki. Powolne, zdecydowane. Z ciemności wyłoniła się postać. Ta sama, co wtedy w restauracji. Czarna suknia. Twarz jak porcelana. I te oczy, nieziemskie, zimne.
Nie mógł się poruszyć.
— Ty mnie zawołałeś — powiedziała cicho, bez emocji.
— Ja… ja żartowałem… — wyjąkał, czując, że słowa go zdradzają.
— Śmierć nie zna żartów.
Zbliżała się. Krok po kroku. Dyrektor cofał się, ale uderzył plecami o metalową ścianę.
— Czas jest prosty — kontynuowała. — Jedni przychodzą, inni odchodzą. Ale ty… ty otworzyłeś drzwi. I teraz musisz przez nie przejść.
Dotknęła jego czoła palcem. Poczucie zimna było tak intensywne, że zemdlał.
Obudził się na podłodze swojego gabinetu. Był poranek. Wszystko wyglądało normalnie. Ale kiedy spojrzał w lustro, zobaczył coś, co przyprawiło go o dreszcze — jego włosy były całkiem siwe. A w źrenicach – cień. Cień jej sylwetki.
Nie powiedział nikomu, co się stało. Przestał rozmawiać z personelem. Po tygodniu złożył rezygnację „z powodów zdrowotnych”. Od tamtej pory mieszkał sam, z dala od miasta. Rzadko wychodził. Rzadko spał.
Ale w każdą rocznicę tamtej nocy w restauracji, w jego oknie ktoś zapala świecę. Nikt nie wie kto.
A w szpitalu, ci którzy pracują na nocnych zmianach, mówią, że na końcu najdłuższego korytarza, przy kostnicy, można czasem zobaczyć kobietę w długiej, czarnej sukni. Nie mówi nic. Tylko patrzy. A jeśli zniknie… wtedy zawsze ktoś następnego dnia znika bez śladu.
Dziennik dyrektora został znaleziony wiele lat później. Ostatnie zdanie brzmiało:
“Śmierć przyszła, gdy ją zawołałem. Teraz słyszę, jak woła mnie każdego dnia…”


